Lilypie First Birthday tickers

czwartek, 26 maja 2011

MOJE święto!

Jako, że zodnie z obecną lokalizacją już raz w tym roku miałam swoje święto (Anglicy obchodzą je w marcu) i dostałam balonik i piękną karteczkę nie liczyłam na zbyt wiele, zakładając, że moja norma świąt matczynych została na ten rok wyrobiona. Podstępny Mąż dopytywał wczoraj, czy uznajemy, że Dzień Matki mamy zaliczony w związku z marcową datą. Pozwoliłam sobie zauważyć, że jakby nie mnie o tym decydować. I niczego się nie spodziewając, 26 Maja 2011 roku jak co dzień od ponad  12 tygodni oddałam się matkowaniu a zatem: tuleniu, karmieniu, kochaniu, noszeniu, śpiewaniu bawieniu i dziś także niestety nieprzyjmnej rzeczy kończącej się na '-niu a mianowicie - szczepieNIU.  Płakaliśmy razem. Jaśniepan z bólu z ja z bólu Jaśniepana. Rozbroiłam tym całkowicie panie pielęgniarki.

Wspomniany podstępny Mąż wrócił z pracy i jak gdyby nigdy nic oddał się czynnościom relaksacyjnym (na sofie leżeniu) oraz ojcowskim (syna zabawianiu "bo jakiś taki niemrawy po tej szczepionce")
Jakimż zaskoczeniem było dla mnie, kiedy to absolutnie zahipnotyzowana niezliczonymi możliwościami mojego nowego Iphona, zostałam obdarowana niewielką czarną aksamitną sakiewką i nieco większym pudełeczkiem.
A oto co znazłam w środku:





rozumiem, że opisywanie tego jak zalałam się łzami ze zwruszenia jest zupełnie zbędne, gdyż rozumie się to samo przez się.


I mimo tych wszystkich znaków na niebie i ziemi , w ramkach na zdjęciach i na breloczkach dowodzących, że mam Dziecko, jakoś ciągle czasem muszę się uszczypnąć na myśl o tym, że jestem mamą... Jego Mamą.

piątek, 20 maja 2011

a było to tak...

Anglicy mają takie powiedzenie „predict unpredictable”,. To mądre skąd inąd stwierdzenie, pozwalające uniknąć wielu zaskoczeń i rozczarowań, miałam w tyle głowy całą ciążę. Jednak jak bardzo bym się nie starała, w miesiącach od 1 do 9, nie wymyśliłabym tego, co mnie czekało. Pewnie dlatego z takim zapamiętaniem omijałam w mądrych książkach, mamowej prasie czy w serwisach internetowych teksty poświęcone porodom innym niż naturalne.

I tu mam taką oto wiadomość do pewnej Noblistki:

Pani Wisławo S. powiem Pani tak – twierdzenie, że „nic dwa razy się nie zdarza” jest wierutnym kłamstwem. Owszem proszę Pani! Zdarza się dwa razy, a za drugim razem to się zdarza nawet jeszcze gorzej!
Już wyjaśniam:
40 dni zanim ja powiłam Jaśniepana na świat przyszedł niejaki Dominik. Kiedy podczas wizyty zapoznawczej Jego Mama, a moja serdeczna koleżanka, opowiedziała mi o swoich „przygodach” porodowych pomyślałam: Phi tam, to u mnie będzie bułka z masłem, w tak bliskim gronie, dwa razy się taka historia nie zdarza. No i za tą moją bezczelną pewność, że los jest dla mnie łaskawy dostałam niezłe manto. 

Kiedy więc w 42 tygodniu ciąży, po 10 godzinach skurczów, z którymi, moim skromnym zdaniem, radziłam sobie doskonale, uznałam, że co jak co, ale w szpitalu człowiek musi jakoś wyglądać (przynajmniej w tych częściach ciała które pozostają nienaruszone porodem), zabrałam się za malowanie paznokci dłoni i… stóp (Tak wiem… :) ), nawet mi do głowy nie przyszło co mnie w tym szpitalu czeka. 

No to tak pokrótce. W 12 godzinie skurczów położna poinformowała mnie o 2cm rozwarciu, po 30 godzinach czekała na mnie informacja o 4,5cm… (dla niewtajemniczonych do pełni szczęścia potrzeba centymetrów10 i jak wszystko jest ok to średnio wypada 1cm/1h), w 32 godzinie szlag trafił moje plany urodzenia dziecka w basenie i bez znieczulenia i błagałam o epidural, a 34... błagałam nadal, gdyż jak się okazało, żaden anestezjolog nie miał dla mnie czasu z uwagi na rozliczne planowane i nieplanowane cesarki. W 35 godzinie z igłą w plecach odetchnęłam z ulgą, a w 40 dowiedziałam się, że zadziałała oksytocyna (czyli hormon przyspieszający sprawy) i że za jakieś 2 godziny i będę trzymała w ramionach moje Dziecko. W 41 godzinie jednak sprawy przybrały zaskakujący obrót i Pani Doktor zjawiła się w pokoju z czymś, co do tej pory widziałam tylko w przypadkowo włączonym Magazynie Rolniczym, w materiale o porodach bydła hodowlanego, a mianowicie z kleszczami. Jaśniepan zdecydował bowiem, że nie zamierza układać się w pozycji ułatwiającej mu przyjście na świat i leżał sobie zwinięty  jak rogalik. 42 godzina porodu natomiast przyniosła jeszcze bardziej sensacyjne wieści – Jaśniepan zaczyna się źle czuć i trzeba działać szybko. Tym sposobem zamiast w wygodnym, intymnym pokoiku oglądać położną sprowadzającą na świat mojego Synka, oglądałam… błękitny parawan, za którym to dokonano tego, czego nie przewidywałam – a mianowicie cesarskiego cięcia.  I oto 23 lutego 2011 r o 00:23 na świat przybył nasz Syn. Franciszek  Jerzy. Szczęśliwie, mimo przygód, 9 punktów w skali APGAR w pierwszej i 10 w piątej minucie. 

Uf. Bolało, ale szczerze… jutro przeszłabym jeszcze raz przez to wszystko.



Nie wiedzieliśmy wtedy jednak, tuląc Ukochanego, że trudny poród jest tylko namiastką tego, co los dla nas zgotował...

cdn


p.s. u wspomnianej wcześniej koleżanki scenariusz był podobny tyle, że obeszło się bez cesarki.