Lilypie First Birthday tickers

poniedziałek, 27 lutego 2012

paradise lost / home found

I never left UK for so long since we've moved here. And during this month in Poland I wasn't sure if I miss Manchester until I felt it's unique smell (yes this city has it!), received few free smiles from strangers passing me by and felt rain drops on my face, while walking to shop in my favourite grocery wearing only warm sweeter. It took me almost 4 years to experience this feeling and it was priceless - Yes, I'm home.
Nie wyjeżdzaliśmy jeszcze z Anglii na tak długo od chwili, kiedy się tu sprowadziliśmy. Podczas miesięcznego pobytu w Polsce nie byłam pewna, czy tęsknie za Manchesterem. Odpowiedź przyszła jednak bardzo szybko, kiedy po powrocie poczułam zapach tego miasta (to miasto naprawdę pachnie!) wymieniła niezobowiązujące uśmiechy z nieznajomymi na ulicy i poszłam do moejgo lubionego sklepu tylko w ciepłym swetrze czując na tworzy kropelki deszczu. Zajęło mi to cztery lata i doświadczenie tego uczucia było bezcenne - Tak, wróciłam do domu! 

niedziela, 24 lipca 2011

obwieszczenie!

Niniejszym obwieszczam, że piszę!
Pryzpomniało mi się jednak, że pisać można także piórkiem i długpisikiem na kartce prawdziwego papieru. Dla uspokojenia tych co lubią tu wpaść i poczytać, chciałam uspokoić, że przepiszę, gdy tylko czas i Najsłodszy Jaśniepan pozwolą.

Ja.

czwartek, 7 lipca 2011

(nie)zgodnie z planem...

Zawsze powtarzałam "nie lubię planować!". Nie zastanawiam się w Wielkanoc jaka będzie Wigilia, ani w zimie co zrobię latem a już na pewno nie co zrobię jak dolecę. bo zawsze się boję, że nie dolecę.

Tym razem jednak planowałam coś z rozkoszą i bardzo to planowanie lubiłam.

Miesiącami wyobrażałam sobie moment przekroczenia progu naszego domu z kilkudniowym Jaśniepanu opatulonym w niebieski, starannie wybrany kocyk. Wyobrażałam sobie jak pokażę mu jego pokoik, jak będę się wierciła na kanapie, szukając najwygodniejszego miejsca do karmienia, jak będę tuliła Go w ramionach w leniwe poranki i jak będziemy gapić się z Mężem na słodką twarzyczkę pogrążoną we śnie w wygodnym koszyczku ustawionym obok naszego łóżka. 
O tak. Planowałam i to, co dla nas zaplanowałam bardzo mi się podobało.

Życie jednak miało dla mnie napisany już zupełnie inny plan. Niestety nie mogłam go zweryfikować. Ani trochę. 

Już w dwa dni po przyjściu na świat, mojego synka ogrzewały nie moje ramiona a inkubator, posilała kroplówka a nie mój pokarm i otulał szpitalny ręcznik zamiast domowej kołderki. 
Do końca życia nie zapomnę uczucia bezsilności jaka towarzyszyła nam, kiedy przez małe inkubatorowe okienko dotykaliśmy Jego maleńkich rączek i nie mogliśmy wziąć Go na ręce i sprawić by przestał płakać. Rentgen wykazał, że w jego brzuszku coś poukładało się nie tak jak powinno. I tym sposobem w 3 dobie życia nasz Syn przeszedł pierwszą operację.  

Obiecywali, że po tygodniu będziemy w domu, a po miesiącu nawet nie będziemy pamiętać co się wydarzyło. Niestety, musiały minąć 3 długie tygodnie*, spędzone przy Jego szpitalnym łóżeczku( przeplatane duszonym w piersi płaczem z powodu miliona obaw i najszczerszym śmiechem, kiedy następowała poprawa), aby to co zaplanowaliśmy, mogło w końcu dojść do skutku. 

Podczas pobytu w szpitalu, po zbyt długiej jak na "zwykłe skręcenie jelit" rekonwalescencji, lekarze zdecydowali się na biopsję jelita grubego. I ta, mimo że robiona "na wszelki wypadek" wykazała, że F. urodził się z chorobą Hirschprunga, bardzo rzadkim schorzeniem (1 na 7000 urodzeń w UK), polegającym na braku nerwów w jelicie grubym (czasem w kawałku, czasem w całym). 

Po otrząśnięciu się z szoku, zaczęliśmy oswajać się z myślą, że za 2 -3 miesiące konieczna będzie kolejna operacja. Ten czas szczęsliwie mogliśmy spędzić w dom.Wiedzieliśmy również, że Hirschprung, mimo iż jest chorobą ciężką, to w pełni uleczalną, poza tym nasz Maluszek sam robił kupki, co pozwalało lekarzom przypuszczać, że bardzo niewielka część jego jelita jest  upośledzona (dzieci z bardzo zaawansowaną wersją tej choroby nie są w stanie same kupkać, bo nerwy a w zasadzie ich brak sprawiają, że kupka nie ma się jak wydostać z brzuszka) 

W końcu , po 3 tygodniach, przyszedł dzień kiedy mogliśmy zabrać Jaśniepana do domu. Zarykiwaliśmy się ze śmiechu, kiedy szykując się do wyprowadzki ze szpitala, Mały topił się w za dużych ubrankach, nie wyłączając kombinezonu tak wielkiego, ze nie zmieścił się w nim do fotelika :) (mój Mąż spodziewał się giganta i kupił ubranka na 3-6 m/ca)


w za dużym kombinezonie i wielgachnej czapce :)


W domu było cudownie, ale i trochę strasznie, bo to co na tym etapie wiedzą już wszyscy, rodzice dla nas było całkiem nowe. Pozwolono nam (ktokolwiek o tym decyduje) cieszyć się rodzinną radością przez 2 tygodnie. Po tym czasie Franio strasznie zwymiotował i niemal prosto z pogotowia wylądował na sali operacyjnej. Ta operacja była koszmarnym zaskoczeniem. Trwała całe wieki, bo ok 5 h, a jej celem,  było usunięcie powstałych w wyniku pierwszej operacji zrostów, które były tak paskudne, że doprowadziły do blokady w jelicie. I znów od nowa. i znów mieszkanie w szpitalu, tęskonta za domem i za wspólnymi chwilami.

Tym razem jednak los był łaskawszy i już po tygodniu byliśmy w domu, gdzie szczęśliwie doczekaliśmy operacji korygującej Hirschprunga.Wczoraj minęło od niej 3 tygodnie.Trwała 7 godzin i skończyła się usunięciem ponad połowy jelita grubego naszego synka. Lekarze planowali mniej, ale niestety się pomylili.

Franek jest naszym największym bohaterem - w zaledwie 5 dni po operacji byliśmy już w domu. 
No i jeszcze jedno. Wypisali nas dokładnie w dzień naszej pierwszej rocznicy ślubu. 

Najsłodszy Synku - nie mogłeś nam sprawić piękniejszego prezentu.

A o tym jak mój mąż nic nie wiedział, że nas wypisują i jaką zrobiliśmy mu niespodziankę opowiem Wam inną razą

No i na koniec jeszcze jedno - jaki jest sens cokolwiek planować, skoro i tak dawno już za nas wszystko zaplanowali ?


*teraz już wiecie czemu nie było mnie tak długo w wirtualnym świecie i Wasze pełne troski wiadomości, za które dziękuję, pozostawały bez odpowiedź


niedziela, 26 czerwca 2011

zaszły zmiany


Przy okazji przełomowych momentów w moim życiu, zdarzało mi się zerkać w lusterko w poszukiwaniu zmian. Kiedy dostałam pierwszy okres, szukałam w dziewczęcej twarzy oznak dorosłości, kiedy skończyłam 25 lat chciałam uzyskać odpowiedź, czy to już czas na zmarszczki, w ciąży natomiast wypatrywałam tej dodatkowej urody, co to ją niby chłopcy dają Mamom. 

Dziś częściej niż w lustro, wpatruję się w mojego Synka.  Był przełomowy moment, zatem szukam zmian. 

No i tak patrzę na Niego teraz, w zasadzie widzę to samo, co zawsze. Wielkie roześmiane oczka, idealnie okrąglutki nosek, rumiane policzki i burzę rudych kędziorków. Jest śliczny.
Podobnie jak te moje zmiany, tak i jego są zupełnie niewidoczne. Jest miedzy nimi jednak pewna drobna różnica – ja w moim odbiciu w lustrze nie dopatrzyłam się zmian… bo ich nie było,  tego zaś co zmieniło się w moim Synku nie można dostrzec wpatrując się w Jego słodką buzię.

Od dawna zbieram się do tego wpsiu. Może już czas
.
O ile mój poród dwa posty wcześniej opisałam dość radośnie, to tak naprawdę było to trudne, a  od pewnego momentu, także niebezpieczne przeżycie. Podczas pobierania próbki krwi , aby sprawdzić czy jest odpowienio dotleniony, wcale nie było mi do śmiechu. Szczęsliwie lekarze sprowadzili naszego Chłopczyka bezpiecznie na świat. Nastał czas radości i gapienia się w małe zawiniątko, leżące w kojcu obok mojego szpitalnego łóżka. Wiedziałam, że po 23 lutego 2011 roku, już nigdy nic nie będzie tak samo. Nie wiedziałam jednak, jak bardzo to „nic” będzie różniło się od tego co zaplanowaliśmy.
  
 CDN

czwartek, 26 maja 2011

MOJE święto!

Jako, że zodnie z obecną lokalizacją już raz w tym roku miałam swoje święto (Anglicy obchodzą je w marcu) i dostałam balonik i piękną karteczkę nie liczyłam na zbyt wiele, zakładając, że moja norma świąt matczynych została na ten rok wyrobiona. Podstępny Mąż dopytywał wczoraj, czy uznajemy, że Dzień Matki mamy zaliczony w związku z marcową datą. Pozwoliłam sobie zauważyć, że jakby nie mnie o tym decydować. I niczego się nie spodziewając, 26 Maja 2011 roku jak co dzień od ponad  12 tygodni oddałam się matkowaniu a zatem: tuleniu, karmieniu, kochaniu, noszeniu, śpiewaniu bawieniu i dziś także niestety nieprzyjmnej rzeczy kończącej się na '-niu a mianowicie - szczepieNIU.  Płakaliśmy razem. Jaśniepan z bólu z ja z bólu Jaśniepana. Rozbroiłam tym całkowicie panie pielęgniarki.

Wspomniany podstępny Mąż wrócił z pracy i jak gdyby nigdy nic oddał się czynnościom relaksacyjnym (na sofie leżeniu) oraz ojcowskim (syna zabawianiu "bo jakiś taki niemrawy po tej szczepionce")
Jakimż zaskoczeniem było dla mnie, kiedy to absolutnie zahipnotyzowana niezliczonymi możliwościami mojego nowego Iphona, zostałam obdarowana niewielką czarną aksamitną sakiewką i nieco większym pudełeczkiem.
A oto co znazłam w środku:





rozumiem, że opisywanie tego jak zalałam się łzami ze zwruszenia jest zupełnie zbędne, gdyż rozumie się to samo przez się.


I mimo tych wszystkich znaków na niebie i ziemi , w ramkach na zdjęciach i na breloczkach dowodzących, że mam Dziecko, jakoś ciągle czasem muszę się uszczypnąć na myśl o tym, że jestem mamą... Jego Mamą.

piątek, 20 maja 2011

a było to tak...

Anglicy mają takie powiedzenie „predict unpredictable”,. To mądre skąd inąd stwierdzenie, pozwalające uniknąć wielu zaskoczeń i rozczarowań, miałam w tyle głowy całą ciążę. Jednak jak bardzo bym się nie starała, w miesiącach od 1 do 9, nie wymyśliłabym tego, co mnie czekało. Pewnie dlatego z takim zapamiętaniem omijałam w mądrych książkach, mamowej prasie czy w serwisach internetowych teksty poświęcone porodom innym niż naturalne.

I tu mam taką oto wiadomość do pewnej Noblistki:

Pani Wisławo S. powiem Pani tak – twierdzenie, że „nic dwa razy się nie zdarza” jest wierutnym kłamstwem. Owszem proszę Pani! Zdarza się dwa razy, a za drugim razem to się zdarza nawet jeszcze gorzej!
Już wyjaśniam:
40 dni zanim ja powiłam Jaśniepana na świat przyszedł niejaki Dominik. Kiedy podczas wizyty zapoznawczej Jego Mama, a moja serdeczna koleżanka, opowiedziała mi o swoich „przygodach” porodowych pomyślałam: Phi tam, to u mnie będzie bułka z masłem, w tak bliskim gronie, dwa razy się taka historia nie zdarza. No i za tą moją bezczelną pewność, że los jest dla mnie łaskawy dostałam niezłe manto. 

Kiedy więc w 42 tygodniu ciąży, po 10 godzinach skurczów, z którymi, moim skromnym zdaniem, radziłam sobie doskonale, uznałam, że co jak co, ale w szpitalu człowiek musi jakoś wyglądać (przynajmniej w tych częściach ciała które pozostają nienaruszone porodem), zabrałam się za malowanie paznokci dłoni i… stóp (Tak wiem… :) ), nawet mi do głowy nie przyszło co mnie w tym szpitalu czeka. 

No to tak pokrótce. W 12 godzinie skurczów położna poinformowała mnie o 2cm rozwarciu, po 30 godzinach czekała na mnie informacja o 4,5cm… (dla niewtajemniczonych do pełni szczęścia potrzeba centymetrów10 i jak wszystko jest ok to średnio wypada 1cm/1h), w 32 godzinie szlag trafił moje plany urodzenia dziecka w basenie i bez znieczulenia i błagałam o epidural, a 34... błagałam nadal, gdyż jak się okazało, żaden anestezjolog nie miał dla mnie czasu z uwagi na rozliczne planowane i nieplanowane cesarki. W 35 godzinie z igłą w plecach odetchnęłam z ulgą, a w 40 dowiedziałam się, że zadziałała oksytocyna (czyli hormon przyspieszający sprawy) i że za jakieś 2 godziny i będę trzymała w ramionach moje Dziecko. W 41 godzinie jednak sprawy przybrały zaskakujący obrót i Pani Doktor zjawiła się w pokoju z czymś, co do tej pory widziałam tylko w przypadkowo włączonym Magazynie Rolniczym, w materiale o porodach bydła hodowlanego, a mianowicie z kleszczami. Jaśniepan zdecydował bowiem, że nie zamierza układać się w pozycji ułatwiającej mu przyjście na świat i leżał sobie zwinięty  jak rogalik. 42 godzina porodu natomiast przyniosła jeszcze bardziej sensacyjne wieści – Jaśniepan zaczyna się źle czuć i trzeba działać szybko. Tym sposobem zamiast w wygodnym, intymnym pokoiku oglądać położną sprowadzającą na świat mojego Synka, oglądałam… błękitny parawan, za którym to dokonano tego, czego nie przewidywałam – a mianowicie cesarskiego cięcia.  I oto 23 lutego 2011 r o 00:23 na świat przybył nasz Syn. Franciszek  Jerzy. Szczęśliwie, mimo przygód, 9 punktów w skali APGAR w pierwszej i 10 w piątej minucie. 

Uf. Bolało, ale szczerze… jutro przeszłabym jeszcze raz przez to wszystko.



Nie wiedzieliśmy wtedy jednak, tuląc Ukochanego, że trudny poród jest tylko namiastką tego, co los dla nas zgotował...

cdn


p.s. u wspomnianej wcześniej koleżanki scenariusz był podobny tyle, że obeszło się bez cesarki.

poniedziałek, 21 lutego 2011