Lilypie First Birthday tickers

poniedziałek, 21 lutego 2011

poniedziałek, 14 lutego 2011

apel!

Szanowny Złodzieju,

Zwracam się z uprzejmą prośbą o zwrot moich stóp.
To, czego wystające czubki widzę pod Brzuchalem nie należy do mnie, czego najlepszym dowodem jest fakt, że nie pasują na mnie żadne (SŁOWNIE: Ż A D N E) moje buty.
W zamian chętnie oddam inną część ciała np. drewnianą głowę Buddy z szafki koło kaloryfera.

z nadzieją na pozytywne i bezzwłoczne rozpatrzenie wniosku
łączę pozdrowienia
Mona.

Due Date - czyli dzien, w którym... nic się nie stało.

To już oficjalne, nie dołączę do zacnego grona 5% kobiet, które rodzą w tzw. terminie.

Nic,
Nothing,
Nada,
Nichst
ничто,

Cisza i spokój.
Żadnych sygnałów, żadnych objawów.
Ot, nudna, deszczowa niedziela, zakończona kubkiem barszczyku i dwoma wielkimi krokietami, mniam! zapachniało weselem albo innym Sylwestrem :)

I na dziś taka oto refleksja:

Do bazy "zadaj mi pytanie, na które  nie znam odpowiedz" obok takich pytań jak:
"Ile jest stad do wieczności?, "
"Daleko jeszcze?"
oraz
"Ale o co chodzi?"
dołączam dwa nowe:
"Kiedy urodzisz?"
i
"Gotowa jesteś?"

Moi mili Państwo Czytacze (że tak Was nazwę), są to pytania, na które odpowiedzieć nie potrafię i
a) łatwiej zapewne byłoby udzielić tych odpowiedzi mojemu nienarodzonemu dziecku, pewnie sam najlepiej wie, kiedy się urodzi co moim skromnym, niedoświadczonym zdaniem nastąpi kiedy będzie gotowy;
oraz
b) Tak samo jak bardzo nie wiem, kiedy urodzę tak bardzo nie wiem czy jestem gotowa.

kilka słów wyjaśnienia

Choć w mojej ocenie świadomie podchodzę do ciąży i jej wszelkich konsekwencji - nie wyłączając tego drobnego faktu, że zmierza ona do sprowadzenia na świat nowego życia, to mam, proszę ja Was, takie poczucie, że jak bardzo człowiek nie byłby ogarnięty, zorganizowany i poukładany - nie Mamo to nie o mnie ;) to na to wszystko po prostu nie można się przygotować.

Po pierwsze poród:
Owszem, można próbować sobie pomóc i: ćwiczyć mięśnie Kegla, masować to i owo, trenować oddech na Braxtonach Hicksach (jak ich kiedyś spotkam to zabije!!) pływać, jożyć (tj. uprawiać jogę ;) ) , a pod koniec, celem szybszego rozwiązania: opijać się herbatą z liści malin, myć okna, chodzić po schodach, jeść ostre curry i robić różne nieprzyzwoite rzeczy z mężem (czy kimkolwiek jest ojciec lub, bądźmy otwarci -  matka dziecka, choć ona z racji swoich fizjologicznych uwarunkowań raczej będzie tak przydatna, w tym akurat wypadku, jak ojciec :) ). No, więc to można właśnie robić, aby się "przygotować". Nie żebym miała jakieś doświadczenie w temacie, ale zdaje mi się, że jak przyjdzie co do czego, to to wszystko i tak można o tzw. dupę rozczaś. Jak mawiają moje Mądre Położne - każdy poród jest inny i NIE jesteś w stanie przewidzieć jak się potoczy, a mądre Matki Przyjaciółki wtórują im: nic NIE przygotuje Cię na ból jakiego doświadczasz podczas porodu.

Po drugie Macierzyństwo:
582 - dokładnie tyle pozycji widnieje w internetowej księgarni  EMPiKu pod hasłem "wychowanie dzieci". Mądre Głowy na tysiącach strony, opublikowanych przez mniej lub bardziej prestiżowe wydawnictwa, uczą mnie jak żyć w nowych, ZUPEŁNIE NOWYCH realiach. Obiecują, ze i ja "mogę mieć super dziecko", przestrzegają abym "nie przydeptywała małych skrzydeł", radzą jak "zaprogramować dziecko na zdrowie" i wytykają " 10 błędów popełnianych przez dobrych rodziców". Skłamałabym, pisząc, że nie korzystam z ich wiedzy (Grubaśne "Dzieciozmagania..." Kaz Cook leżą obok, na stoliku nocnym, a 3 kolejne poradniki tkwią gdzieś między allegro, pocztą polską a royal mail ) i byłoby kłamstwem, że nie doceniam i nie szanuję wiedzy jaką te opasłe tomy, a dokładniej ich autorzy, chcą mi przekazać , albo że nie uważam za przydatne instrukcji kąpania i trzymania, zawijania i masowania. Co to, to nie! Powiem Wam nawet w sekrecie, ze ćwiczę na Misiu oraz w wyobraźni jak podnieść dziecko z łóżeczka tak, żeby mu nic nie zwisało (?!?!). Ale równocześnie się pytam, a z zasadzie nie się tylko Was: co to trenowanie na sucho ma wspólnego z momentem, kiedy będę trzymała w ramionach Jaśniepana, z pełną już świadomością, ze każdy kolejny dzień Jego Życia jest zależny ode mnie i Jego Taty? No właśnie, niewiele!

I tu bez dalszych zbędnych dywagacji, reasumujący powyższe:
Nie wiem czy jestem gotowa, bo nie wiem co mnie czeka. Ale jestem dobrej Myśli. A nawet nie dobrej a Najlepszej. Tak w kwestii porodu jak i tego co potem. Dam radę, nie?? no bo kto, jak nie ja ;))

I mam jedną, tylko jedyną prośbę. Niech spełni się przepowiednia moich Przyjaciółek Matek, wypowiadana w tych cudownych chwilach, które  spędzałam z ich Ich Dziećmi o swoim jeszcze nawet nie mając śmiałości myśleć. A przepowiednia brzmiała, że będę dobrą Mamą. Cokolwiek to znaczy.
Tak więc, jak mawiał klasyk - Let it be!

sobota, 12 lutego 2011

tadam!

A oto My czyli ja w wersji jeden i pół :)

Mama Kangurzyca

W tym całym przedporodowym szale przygotowań jest coś zwierzęcego a dokładniej kangurzego. Dla ścisłości – torba. Podobnie jak u Mamy Kangurzycy ten element jest absolutnie i nieodzownie związany z porodem. Stety albo i nie, nie ma to nic wspólnego z urodzeniem istotki wielkości orzeszka ziemnego i spakowaniem jej do, wygodnej podręcznej walizeczki celem dorośnięcia i (się) rozwinięcia jak ma to miejsce w przypadku torbaczy. Bynajmniej. To by było za proste, powszechnie uważa się przecież, że kobieta stworzona jest by rodzić (biedna kangurzyca, nigdy nie dozna zaszczytu wydalenia czopa śluzowego czy rozerwania krocza). Rzecz w tym,że ta nasza ludzka torba i całe to jej pakowanie, to chyba jest jakiś ludowy obrządek, którego genezy jeszcze znam – wikipedia w każdym razie takowej nie podaje.

Ja myślę, że z uwagi na fakt, że każda, ale to KAŻDA Matka zapytuje czy mam już spakowaną torbę, to z tymi torbami szpitalnymi, chyba jest ogólnie jakiś podstęp, tylko nikt mi nie jeszcze, z niewyjaśnionych przyczyn, nie mówi jaki. Może np. za najładniejszą albo najrozsądniej spakowaną są później losowane jakieś nagrody :) np. bezbolesny poród czy takie tam inne drobiazgi. Ja zwolenniczka radosnych przygód, czyli w tym wypadku „pakujemy się w popłochu przy skurczach co 7 minut”, chodzę w koło tego co powinno być w środku torby, ale jakoś nie składam wszystkiego w jedną całość :) a więc odpowiedź brzmi – nie! torba pusta, ale zrobiłam już krok do przodu  zapakowałam kosmetyczkę :) starałam się nie włożyć maseczki nawilżającej, udało się, ale nie było to proste :) mam za to krem na dzień, krem na noc i peeling gruszkowy :D tak…wiem, ale na tym etapie mam jeszcze błogie poczucie, że będą miała czas i siłę żeby zafundować sobie małe szpitalne SPA i się porządnie odświeżyć, a nie w popłochu wziąć 3 minutowy prysznic i czym prędzej wracać do Bejbsika i łóżka :)I nie, nie chcę być wyprowadzana z błędu (to wszystko jest elementem daleko posuniętej i przemyślanej taktyki, która zmierza do jednego – DAM RADĘ)

Update!
Drogie Matki Przyjaciółki! możecie spać spokojnie! Torba spakowana! Nawet dwa razy, ponieważ do tej pierwotnie wybranej mojej ulubionej,weekendowo – snowboardowej,  czekoladowej w kwiaty hibiskusa (no co jak lans to lans nawet na porodówce), do której w komplecie miałam przygotowaną mniejszą na ubranka i akcesoria Jaśniepana, się nie zmieściłam (i wcale nie mam tam  tzw. niewiadomoczego, ręczniki zajmują dużo miejsca, ot co ;) ). Z niezadowoleniem przepakowałam się zatem do dużo pojemniejszej… walizki na kółkach! Ha właśnie zdałam sobie sprawę, że ta pasuje do fotelika samochodowego :D nie jest zatem tak źle.
Swoją drogą zabawne, tak się pakować, nawet nie wiedząc, kiedy człowiek z tego zapakowania skorzysta. No nic to, niezmiennie walizka kojarzy mi się z wakacjami, wakacje z relaksem, relaks jest odwrotnie proporcjonalny do bólu. I tej wersji się trzymajmy. Poród to takie swoiste survivalowe wakacje. Jedni lubią sobie popływać z rekinami albo poskakać na spadochronie, aja będę lubiła urodzić :) i zdecydowanie na tym etapie te dwie pierwsze czynności wydają się dużo straszniejsze.

Dam radę, dam radę, dam radę! Dam radę, dam radę, dam radę! Dam radę, dam radę, dam radę! Dam radę, dam radę, dam radę! Dam radę, dam radę, dam radę! Dam radę, dam radę, dam radę! Dam radę, dam radę, dam radę! Dam radę, dam radę, dam radę! Dam radę, dam radę, dam radę!

p.s. 2 dni do terminu!

Panta rhei...

(z innej beczki)

O ile mnie pamięć nie myli, to w2008 roku, o tej samej porze, nawet jeszcze nie wiedzieliśmy, że wyjdziemy z Polski. Propozycja spadła na nas, nieco później, jak grom z jasnego nieba, i  trudno było z niej nie skorzystać. Z chwilą, kiedy podjęliśmy decyzję o wyjeździe rozpoczęło się nieustanne oczekiwanie, a wraz z nim pojawiło się  to nie zawsze przyjemne wrażenie, że widzę jak płynie czas. A płynie szybko, chwilami nawet za szybko.  Wiecie, jak w tych filmach Sir Davida Attenborough, kiedy chmury zasuwają po niebie jak szalone albo, kiedy cała łąka porasta wysoką trawą w 30 sekund.

Czy patrząc wstecz, nie zastawialiście się nigdy nad tym, że w podstawówce rok trwał jakieś 10 lat a teraz góra miesiąc?  Z uśmiechem na twarzy wspominam mojego pierwszego chłopaka i jak nie mogłam uwierzyć, że to JUŻ dwa miesiące (a potem niewiele więcej ;) )! Była to 6 klasa, on był przewodniczącym szkoły i nikt mi nie fiknął ;) Yeah! Ale nie o tym miało być. Zmierzam do tego, że teraz powiedzenia „mam wrażenie, że to było wczoraj”, „w mgnieniu oka” czy „nawet nie zdążysz się odwrócić” z biegiem lat nabierają niemal dosłownego znaczenia. 

Taki stan rzeczy, owszem, ma swoje dobre strony. Jak wspomniałam na początku, od wyjazdu nieprzerwanie na coś czekamy. Na wyjazd do Polski, na wizytę bliskich u nas, na długi weekend, na ślub, na Boże Narodzenie, na Wielkanoc, na pierwsze USG, na drugie USG, na wizytę u położnej, na dostawę mebelków, na nową kuchnię… itd,  itp. No i dobrą stroną jest to, że ten szybko płynący czas powoduje, że… czekanie się jakoś bardzo nie dłuży. 

Zasadniczo jednak mam poczucie, że będąc tu a nie tam (choć zwykłam nazywać emigrację tam a Polskę tu, ale to może wprowadzić informacyjny zamęt) tracę cenne chwile. Nie zrozumcie mnie źle, gdybym raz jeszcze miała podjąć decyzję, o tym czy jechać czy nie, to podjęłabym dokładnie taką samą, bo przy wszystkich zawirowaniach to dar od losu. Mam na myśli to, że czasu, który uciekł i pojawiających się wraz z ta ucieczką nieodwracalnych zmian, nic mi nie zwróci. Mam tu przede wszystkim na myśli stracone chwile z bliskimi. W zasadzie tylko to, bo wszystko inne, jak utęskniony powrót do zawodu, weekendy w Białce i leniwe popołudnia w Lolku, wydaje się przy tym banalne i z powodzeniem może zostać przełożone na później. 

Kilka dni temu w sklepie przy półce z pieczywem, stanęła przede mną malutka, siwiutka babuleńka w ciepłym karmelowym płaszczu i z tym właściwym osobom starszym, łagodnym, zawsze obecnym uśmiechem. Taka Babcia, którą chcesz poprosić, żeby natychmiast zabrała Cię do swojego małego domku, nalała herbaty do kwiecistej filiżanki Royal Albert, a potem po porostu przyglądać się jak krząta się po kuchni. Na widok Babuleńki zalałam się łzami. Natychmiast, na środku sklepu. Prawdopodobnie z uwagi na mój brzuch wielkości zbiornika retencyjnego pod Goczałkowicami, nikt specjalnie się nie zdziwił. Ot, baba w ciąży ma wahania nastrojów. Kolejne rzewne łzy przyszły, kiedy szukałam dla koleżanki wierszyka „U babci jest słodko” (pamiętacie „U babci jest słodko, świat pachnie szarlotką…”)

Obydwa te emocjonalne wahnięcia, jak mogłaby nagłe chlipanie odebrać osoba postronna, mają jednak głębszy podtekst. I tu znów wracam do meritum. Poczucie największej starty, jakie nosze głęboko w związku z upływem czasu, dotyczy mojej Babci właśnie. Na początku, kiedy przyjeżdżaliśmy do Polski zaskakujące wydawało się, że mimo wielkiej dla niego sympatii, imię mojego męża (wtedy jeszcze nawet nie narzeczonego) ulatuje Babci z głowy. Niemal z każdą kolejną wizytą było gorzej, pojawiały się pytania o dziecko, którego nie mieliśmy, albo ciążę, w której nie byłam itd. Do końca życia nie zapomnę uczucia, kiedy podczas rozmowy zorientowałam się, że moja Babcia opowiada mi… o mnie. I nie jest to jedna z tych sentymentalnych babcinych podróży, kiedy to dzieli się z wnuczką swoim wspomnieniami o niej albo opowiada anegdotki z dzieciństwa. Ona po prostu mówiła o swojej wnuczce do, w Jej pojęciu, obcej osoby.

I tak mam, że myślę, że może gdybym mogła bywać u niej częściej, ta obrzydliwa demencja, zabierająca Ci kogoś kochanego w tak okrutny sposób, bo po kawałeczku, nie przyszła by tak nagle. Może by mnie chociaż poznawała, może wiedziałaby, że malutki Człowieczek, który za kilka miesięcy ją odwiedzi to jej pierwszy prawnuk… Może… seria pytań pozostających bez odpowiedzi.
Pewnie racja, że lepiej Jej w tym własnym, nieświadomym świecie, niż gdyby świadomie miała cierpieć z powodu jakiegoś fizycznie odczuwalnego choróbska. Tak, bezwzględnie tak jest lepiej, dla Niej. A przeze mnie nie przemawia nic innego jak tylko czysto ludzka egoistyczna potrzeba, aby to, co oczywiste i pozornie constans – zawsze takie było. I nie chcę się godzić z tym, że czas płynie za szybko, i że jego wartki strumień przynosi wiele dobrego, ale też zabiera to, co tak cenne. I nie podoba mi się również, że nigdzie nie został spisany przepis na Jej zupę kminkową i już nigdy go nie spisze...

 panta rhei… i nie ma na to rady.

czulić czy znie-czulić ?


W kwestii znieczulenia - bezwzględnie zgadzam się z tym, że nie jest to dzień, kiedy należy zostać bohaterem narodowym, czy chociażby oddziałowym i powić dziecię w nieludzkich bólachi, straszyć inne matki wrzaskiem rodem z horroru klasy B, zafundować sobie samej poporodową traumę, lub co gorsza, przy całej wyrozumiałości Męża ryzykować, że pozna moje nowe i zaskakujące oblicze i cichaczem niby dla rozrywki sprawdzi w swym smarfonie pozostałe objawy Zespół Tourette'a, rozważając tym samym, czy wkładając mi pewnego letniego dnia pierścionek na palec, na pewno wiedział co robi :)
Moje autoprogramowanie (co sumiennie czynię wałkując "dasz radę, dasz radę") na brak znieczulenia wynika raczej z ogólniej niechęci do chemii i medykamentów, a zwłaszcza takich co to Cię paraliżują, zakręcają w głowie i dają uczucie odlotu. Wystarczy mi odlotowa perspektywa zostania Matką :)
I tu wszystkim pobłażliwie kiwającym głowami powtarzam - a co będzie to będzie :)

Turbulencja

Jakiś czas temu, podczas zajęć mamowej jogi, nasza nauczycielka powiedziała nam, że BBC Three kręci nowy program o kobietach w ciąży. Wzięłam do ręki ulotkę i mówię - dzwonię. Jeśli potrafisz pchaj się na afisz, to się wepcham. A co tam. Miła Pani z telewizji oddzwoniła na mały research (taa... wspomnień czar, siedziało się kiedyś na jej miejscu). i po godzinie uroczej rozmowy, po Pani ochach i achach idziemy w te tony:

Pani: tak wspaniale się z Tobą rozmawia, ale wiesz, Twoja ciąża wydaje się taka idealna, ze nie wiem czy producenci będą zainteresowani.
Ja: a. y... mmm...
Pani:  Chociaż ciekawe jest ten wątek jak Wy, Polki czujecie się tutaj, przy tych wszystkich różnicach.
Ja: No taaa... ciekawe. (w myślach, "cholera mogłam nazmyślać, że palę, piję, jem pizzę w nadmiarze i zagryzam Whimpy'm  - to taki najgorszego sortu, lokalny Mr Hamburger - i nie wiem jak sobie z tym poradzić" - takich szukali)
No i chyba rzeczywiście Pan Producent z BBC uznał, że moja ciąża, jest "za fajna". Póki jesz hummus i masz wyrzuty sumienia po wypiciu jednej  lampki czerwonego wina w ciągu 9 miesięcy, żaden z Ciebie materiał na reportaż. Kretynka.  8 lat w TV - należało się tego spodziewać. Nie ma sensacji nie ma tematu. Człowiek się jakoś tak nie ten teges czuje jak mu ktoś powie, ze jego ciąża jest mało interesująca. No bo…. HELLOOOOOO – nie ma takiej drugiej jak moja! Czy co?
I tak oto moja potencjalna kariera gwiazdy reality show w BBC poszła się paść. a już trenowałam przed lustrem...
Ale, wykichajcie się wszyscy producenci ( no może, poza tymi, którzy kiedy już skończy się ta emigracja zatrudnią mnie ponownie :) ) ja tam i tak swoje wiem!
I Wam powiem, posługując się pewną metaforą, co ją sobie jakiś czas temu wymyśliłam:

„Z ciążą jest jak z lataniem samolotem: wsiadasz na pokład i masz nadzieję na spokojny, stabilny lot, ale jakbyś się nie starała, nie jesteś w stanie przewidzieć turbulencji.”
O. Porównanie nie jest przypadkowe, bo chyba niczego się nie boję tak bardzo jak latania, a turbulencji w czasie lotu to już w ogóle.
Nie żebym bała się ciąży, absolutnie i wręcz przeciwnie uwielbiam ten stan, jednak  jakkolwiek bym się nie programowała na pozytywne myślenie, to były trudne chwile (choć szczęśliwie tylko spowodowane moją psychiką, a nie tym, że Jaśniepanu coś się złego działo). Zwłaszcza do końca „krytycznego” 12 tygodnia.
I na ten oto przykład oto one.
Przed pierwszym USG dostałam ataku takiej paniki, że wchodząc do pokoju zabiegowego uznałam, że niech się dzieje, co chce, ale nie dam się zbadać. Tak bardzo się bałam, że coś będzie nie tak. Tylko poszanowanie dla czasu „Badaczki” zmusiło mnie do ułożenia się na kozetce. Uczucie ulgi, jakiego doznałam, kiedy zobaczyliśmy małą pulsującą kuleczkę w miniaturowej klatce piersiowej, jest nie do opisanie.
Innym razem nagle jednego dnia obudziłam się i uznałam, że nie jestem w ciąż. Że po zawodach. Coś jest nie tak. Wszystkie objawy ustąpiły (tzn. w moim wypadku jeden jedyny, jaki miałam, czyli ból piersi) i jakaś taka się czułam pusta.  Droga do położnej była najdłuższa na świecie. Trafiłam na cudowną kobietę (mam wielką nadzieję, że zastanę ją Tego Dnia na oddziale). To ten typ, który ma na wszystko racjonalne wytłumaczenie i raczej nie jest z tych, co przytulają i głaszczą po głowie, jednak wychodząc z gabinetu wiesz, że nikogo lepszego nie mogłaś spotkać, bo właśnie taki racjonalny klapsik był w tej sytuacji konieczny
I w tym wypadku okazało się, że mamy się dobrze:  
Potem powoli zaczął następować czas, kiedy siedziba Jaśniepana zaczęła się wyraźnie uwydatniać i dopiero koło 25 tygodnia znów spanikowałam, bo młodzieniec przez 2 dni ledwo się poruszył (tu musze dodać, że był dla mnie bardzo łaskawy i pierwszymi oznakami zamieszkiwania mnie, w postaci mini dziabnięć, uraczył mą wewnętrzność już w okolicach 16 tygodnia). Zatem znów histeria i w te pędy do Położnej. Nie mogłam prosić wtedy o więcej jak o tą z 14 tygodnia i… uprosiłam :) ona co prawda po otwarciu drzwi wyglądała jak „OH MY GOD ITS YOU!!”, ale co tam, ja znów zadowolona i szczeliwa opuściłam gabinet z głową pełną optymistycznych myśli i z dźwiękiem bicia serca Jaśniepana w uszach.   
Od tego czasu szczęśliwie spokój (kurka, no na serio…). Moje nieliczne, emocjonalne turbulencje ustały.
Owszem skłamałabym, mówiąc że nie rozmyślam czy moja (niewielka, bo niewielka, ale stwierdzona) niedoczynność tarczycy nie wpłynie na jego zdrowie, czy poród będzie szczęśliwy i bezpieczny (nie, o bezbolesny nie mam śmiałości prosić ;) ), czy się nie potknę trzymając Go na rękach. Ale to chyba nic złego? To nie turbulencja prawda? To tylko lekki boczny wietrzyk, który (chwilami i tylko na chwilę) spycha mnie, niemalże niewyczuwalnie, z głównego toru lotu na boczny kurs. Od czego mam mojego sternika i Jego „oczywiście, że będzie dobrze Kochanie”.   

trudny wybór


Byliśmy na USG w polskiej przychodni – wszystko było ok. dziecię wydaje się być całkiem spore, położna oceniała, że teraz jest jakieś 3200… JUŻ 3200!! Co to będzie za 5 tygodni?!
Oceniając rozwój łożyska położna na tej podstawie stwierdziła, że Franek posiedzi jeszcze „Dobre 4 tygodnie” i że jest 20% szans/ryzyka, że będzie Zośka :)
Poza tym zaczęliśmy szkołę rodzenia, która bardzo rozczarowała Sprawcę Ciąży, liczącego na huhu haha, huhu, haha, huhu haha, czyli wspólny trening oddechowy, za tu czas minął na pogadance o rodzaju kupy (mojej, nie dziecka, tzn. nie mojej :D ale matczynej), rozrastających się stopach i mięknącej miednicy :) i innych mniej lub bardziej krępujących historiach ciążowo – cielesnych.
Junior jak już wspominałam jest umeblowany i niemalże całkowicie ubrany. Gorzej ze mną, ale ciągle nie mam odwagi sięgnąć w sklepach dzieciowo-mamowych po jednorazowe majty z siatki z wbudowaną … nie do końca wiem co to jest, ale nie ma to nic wspólnego z tym, co w moim pojęciu jest podpaską, a tak właśnie to COŚ określają rozmaici producenci :)
Byliśmy też na wyciecze na oddziale porodowym, a dokładnie dwóch – bo w „moim” szpitalu można wybrać albo poród na takim, którym zawiadują lekarze, albo taki, gdzie są same położne. Spodziewałam się poziomu „wczesne Desperate Houswifes” a zastaliśmy późnego Gierka :) ale nie o wystrój chodzi… a przynamniej nie tylko ;)
Różnica w tych miejscach polega np. na tym, że:
1. U lekarzy od przyjazdu na oddział nie wolno jeść ani pić nic poza wodą. U położnych KFC Welcome ;),
2. U lekarzy Tata może siedzieć od 9 – 9. U położnych, jak się uprze, może spać. (Tata albo Mama2 – mąż wyraźnie zafascynował się parą Pań, będąc niemalże pewnym, że są dosłownie parą, a nie  „tylko” parą koleżanek. „Po tej jednej nawet było widać, ze jest facetem w związku, one wtedy tak specyficznie chodzą” ocenił.  Nie wiem skąd się chłopak na tym zna i nie wnikam :) ja to bym stwierdzała raczej na podstawie tego, że ta kobiecochodząca miała brzuch większy od mojego, ale niech mu będzie :) )
3. U lekarzy jest lekarz. U położnych nie. Ale jakbycoś to przyjdzie. Przyjdzie szybko i w znacznej ilości. Naciśnięcie jednego guzika w pokoju porodowym powoduje, że zlatują się wszyscy możliwi – ginekolog, pediatra, neonatolog i kilku innych. Tak na wszelki wypadek. Dopiero po przybyciu dowiadują się, którego z nich obecność jest konieczna. Cyt: „to mniejsza strata czasu niż wydzwanianie po oddziale do konkretnego lekarza, Ci co są niepotrzebni pójdą, ale przez chwilę, będzie w pokoju całe konsylium”
4. U lekarzy wywalają cię na poporodowy – zbiorczy (4 matki na sali). U położnych masz swój własny pokój do dyspozycji do chwili wypisania ze szpitala.
Wypisanie ze szpitala następuje po… 6 godzinach. Kamień z serca mi spadł kiedy okazało się, jednak że zostanie „overnight” jest możliwe a nawet zalecane, a nieśmiały uśmiech pojawił się na mej twarzy, gdy położna zapewniła, że jeśli po jednym dniu nadal będę się czuła niepewnie i będę miała obawy przed powrotem do domu, to też mnie nie wyrzucą. Nie chciałam jej straszyć i nie zapytałam czy mogę zostać na rok :)
4/ U lekarzy dadzą Ci wszystko o co poprosisz na uśmierzenie bólu (no może poza morfinką, dobrze jest mieć jednak matkę rodzącą na łóżku, a nie latającą ze szczęścia po ścianach). U położnych wybór jest ograniczony. Jako, że postanowiłam zostać Matką Roku i połączyć się w cierpieniu z kobietami z epoki kamienia łupanego, nieprzerwanie wmawiam sobie, że dam rade bez znieczulenia… tiru riru.
 Póki co większość argumentów przemawia za położnymi, ale co się okaże w Ten Dzień, tego nie wie nikt.

Raport z akcji

tydzień 35:
czuję się doskonale, teraz kiedy brzuszek jest już większy, a w zasadzie chyba raczej z uwagi na wielkość jego mieszkańca, mam dość nieprzyjemne bóle, które w skrócie można opisać jako Miednica – NIE DAM SIĘ, NIE PĘKNĘ  vs. Głowka Franka – I TAK SIĘ W CIEBIE WKRĘCĘ. Jestem jednakże bardziej niż pewna, że ten ból nawet nie stał obok tego co mnie czeka, więc na tym etapie byłby obciach dać się pokonać. Poza tym, ciąża jak marzenie.
Niestety nie udało mi się kupić wszystkich słodkich rzeczy dla maluchów, ponieważ Pan Ojciec  niezmiennie przekonuje mnie, ze coś musi zostać na wkład na mieszkanie : )
A tak poważnie, to nawet całkiem jestem dumna z siebie i zdroworozsądkowego podejścia do sprawy. Nie szaleję tak jak się tego spodziewałam.
Przede wszystkim trudno przewidzieć gabaryty Juniora, mając na uwadze wymiary mojego męża z dn. 12 maja 1978 a mianowicie - 4,5 kg, 63 cm oraz jego rodzeństwa -  również w tych okolicach, rokowania (także dla przyszłego stanu mojego podwozia ;), że dziecię zmieści się w odzież New born a nawet 0 – 3 m. są mało optymistyczne. Poza tym Oni (Ci Dzieci )bardzo szybko wyrastają z pierwszych ubranek, wiec nie ma co furami zwozić, bo połowy nie założy. Się na Niego.
Nie zmienia to oczywiście faktu, że w szafie wisi (tak w szafie– ma własną szafę i tak wisi – ma własne mini wieszaki łaaaaaaaaaa :D ) zestaw najfajniejszych ciuszków w mieście, wliczając bluzę z Harleyem, zestaw pajacyków w roboty, a także pokaźny secik bodziaków i koszulinek z wizerunkiem, a jakże, Tiggera.
Mnie jednak zdecydowanie najbardziej rozczulają skarpetki :) to dopiero pokazuje jaki ten człowiek jest maciupeńki.
Franio jest także posiadaczem eleganckiego zestawu mebli sypialnianych, boskiej wanienki w kształcie wieloryba, kosza pochłaniającego smrodek z pieluszek ;), i kilku innych gadżetów. Przez chwilę miał także wózek i fotelik samochodowy, ale się rozmyśliliśmy :)   nie kłamią Ci co mówią, że ten zakup jest trudniejszy od wyboru samochodu.
Niebawem przyjedzie także nowa sofa (dla nas nie dla Dziecka) orazhipoalergiczny-antyroztoczowy-przeciwwilgociowy-samotemeraturoregulujący-anizatwardy-anizamiękki-hiperwyodnymaterac :)
(zdecydowanie najtrudniejszy, obok wózka, wybór)

no i tak to. czekamy.