Lilypie First Birthday tickers

sobota, 12 lutego 2011

Panta rhei...

(z innej beczki)

O ile mnie pamięć nie myli, to w2008 roku, o tej samej porze, nawet jeszcze nie wiedzieliśmy, że wyjdziemy z Polski. Propozycja spadła na nas, nieco później, jak grom z jasnego nieba, i  trudno było z niej nie skorzystać. Z chwilą, kiedy podjęliśmy decyzję o wyjeździe rozpoczęło się nieustanne oczekiwanie, a wraz z nim pojawiło się  to nie zawsze przyjemne wrażenie, że widzę jak płynie czas. A płynie szybko, chwilami nawet za szybko.  Wiecie, jak w tych filmach Sir Davida Attenborough, kiedy chmury zasuwają po niebie jak szalone albo, kiedy cała łąka porasta wysoką trawą w 30 sekund.

Czy patrząc wstecz, nie zastawialiście się nigdy nad tym, że w podstawówce rok trwał jakieś 10 lat a teraz góra miesiąc?  Z uśmiechem na twarzy wspominam mojego pierwszego chłopaka i jak nie mogłam uwierzyć, że to JUŻ dwa miesiące (a potem niewiele więcej ;) )! Była to 6 klasa, on był przewodniczącym szkoły i nikt mi nie fiknął ;) Yeah! Ale nie o tym miało być. Zmierzam do tego, że teraz powiedzenia „mam wrażenie, że to było wczoraj”, „w mgnieniu oka” czy „nawet nie zdążysz się odwrócić” z biegiem lat nabierają niemal dosłownego znaczenia. 

Taki stan rzeczy, owszem, ma swoje dobre strony. Jak wspomniałam na początku, od wyjazdu nieprzerwanie na coś czekamy. Na wyjazd do Polski, na wizytę bliskich u nas, na długi weekend, na ślub, na Boże Narodzenie, na Wielkanoc, na pierwsze USG, na drugie USG, na wizytę u położnej, na dostawę mebelków, na nową kuchnię… itd,  itp. No i dobrą stroną jest to, że ten szybko płynący czas powoduje, że… czekanie się jakoś bardzo nie dłuży. 

Zasadniczo jednak mam poczucie, że będąc tu a nie tam (choć zwykłam nazywać emigrację tam a Polskę tu, ale to może wprowadzić informacyjny zamęt) tracę cenne chwile. Nie zrozumcie mnie źle, gdybym raz jeszcze miała podjąć decyzję, o tym czy jechać czy nie, to podjęłabym dokładnie taką samą, bo przy wszystkich zawirowaniach to dar od losu. Mam na myśli to, że czasu, który uciekł i pojawiających się wraz z ta ucieczką nieodwracalnych zmian, nic mi nie zwróci. Mam tu przede wszystkim na myśli stracone chwile z bliskimi. W zasadzie tylko to, bo wszystko inne, jak utęskniony powrót do zawodu, weekendy w Białce i leniwe popołudnia w Lolku, wydaje się przy tym banalne i z powodzeniem może zostać przełożone na później. 

Kilka dni temu w sklepie przy półce z pieczywem, stanęła przede mną malutka, siwiutka babuleńka w ciepłym karmelowym płaszczu i z tym właściwym osobom starszym, łagodnym, zawsze obecnym uśmiechem. Taka Babcia, którą chcesz poprosić, żeby natychmiast zabrała Cię do swojego małego domku, nalała herbaty do kwiecistej filiżanki Royal Albert, a potem po porostu przyglądać się jak krząta się po kuchni. Na widok Babuleńki zalałam się łzami. Natychmiast, na środku sklepu. Prawdopodobnie z uwagi na mój brzuch wielkości zbiornika retencyjnego pod Goczałkowicami, nikt specjalnie się nie zdziwił. Ot, baba w ciąży ma wahania nastrojów. Kolejne rzewne łzy przyszły, kiedy szukałam dla koleżanki wierszyka „U babci jest słodko” (pamiętacie „U babci jest słodko, świat pachnie szarlotką…”)

Obydwa te emocjonalne wahnięcia, jak mogłaby nagłe chlipanie odebrać osoba postronna, mają jednak głębszy podtekst. I tu znów wracam do meritum. Poczucie największej starty, jakie nosze głęboko w związku z upływem czasu, dotyczy mojej Babci właśnie. Na początku, kiedy przyjeżdżaliśmy do Polski zaskakujące wydawało się, że mimo wielkiej dla niego sympatii, imię mojego męża (wtedy jeszcze nawet nie narzeczonego) ulatuje Babci z głowy. Niemal z każdą kolejną wizytą było gorzej, pojawiały się pytania o dziecko, którego nie mieliśmy, albo ciążę, w której nie byłam itd. Do końca życia nie zapomnę uczucia, kiedy podczas rozmowy zorientowałam się, że moja Babcia opowiada mi… o mnie. I nie jest to jedna z tych sentymentalnych babcinych podróży, kiedy to dzieli się z wnuczką swoim wspomnieniami o niej albo opowiada anegdotki z dzieciństwa. Ona po prostu mówiła o swojej wnuczce do, w Jej pojęciu, obcej osoby.

I tak mam, że myślę, że może gdybym mogła bywać u niej częściej, ta obrzydliwa demencja, zabierająca Ci kogoś kochanego w tak okrutny sposób, bo po kawałeczku, nie przyszła by tak nagle. Może by mnie chociaż poznawała, może wiedziałaby, że malutki Człowieczek, który za kilka miesięcy ją odwiedzi to jej pierwszy prawnuk… Może… seria pytań pozostających bez odpowiedzi.
Pewnie racja, że lepiej Jej w tym własnym, nieświadomym świecie, niż gdyby świadomie miała cierpieć z powodu jakiegoś fizycznie odczuwalnego choróbska. Tak, bezwzględnie tak jest lepiej, dla Niej. A przeze mnie nie przemawia nic innego jak tylko czysto ludzka egoistyczna potrzeba, aby to, co oczywiste i pozornie constans – zawsze takie było. I nie chcę się godzić z tym, że czas płynie za szybko, i że jego wartki strumień przynosi wiele dobrego, ale też zabiera to, co tak cenne. I nie podoba mi się również, że nigdzie nie został spisany przepis na Jej zupę kminkową i już nigdy go nie spisze...

 panta rhei… i nie ma na to rady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz